Gdy w marcu 2018 r. Donald Trump wprowadził karne cła na importowaną stal i aluminium, wydawało się, że czeka nas wojna handlowa. W odwecie UE obłożyła cłami amerykańskie produkty, m.in motocykle Harley-Davidson, burbona oraz produkty rolne, jak sok pomarańczowy, żurawinę czy masło orzechowe. A Trump zapowiadał kolejne działania, jak karne cła na samochody.
Na szczęście w lipcu doszło do przyjaznego spotkania prezydenta USA z przewodniczącym Komisji Europejskie Jeanem-Claude'em Junckerem, na którym ku zaskoczeniu wszystkich konflikt został załagodzony. Obie strony obiecały, że nie razie nie będą eskalować sporu i są gotowe do zawarcia porozumienia handlowego. Pokłosiem tego jest ogłoszony w ostatni piątek mandat unijny na negocjacje z USA. Raczej jednak nie zrobi on wrażenia na Amerykanach.
– Jasno mówiliśmy, że nie będziemy dyskutować o rolnictwie. Naszym celem nie są kompleksowe negocjacje handlowe z USA – powiedziała Cecilia Malmstrom, unijna komisarz ds. handlu.
I właśnie to jest problemem dla Waszyngtonu. Bo choć w lipcu w oświadczeniu Trumpa i Junckera nie było mowy o produktach rolnych, a potem Bruksela wielokrotnie wykluczała ich uwzględnienie w umowie o wolnym handlu, to USA miały nadzieję, że stanie się inaczej. Otwarcie rynków byłoby sukcesem Trumpa, bo rolnictwo amerykańskie cierpi na roznieconych przez prezydenta konfliktach handlowych. UE zgodziła się na zwiększenie importu soi, ale to wszystko.
Bruksela proponuje, żeby porozumienie handlowe dotyczyło wyłącznie produktów przemysłowych. Dziś cła nie są przesadnie wysokie, bo wynoszą 4,2 proc. na amerykańskie towary w UE i 3,1 proc. na europejskie w USA. Ale przy rocznych obrotach handlowych rzędu 600 mld euro obniżenie czy zniesienie nawet tych niskich ceł mogłoby dać korzyści finansowe.